Sybiracy chętnie się dzielą wspomnieniami
Dziś określenie „Sybiracy” nikogo nie dziwi. Ale, jak wspomina Lucyna Żukowska, była prezes słubickiego koła, w 1989 roku, kiedy powstawało koło związku w Słubicach, ludzie nie wiedzieli, że były zesłania na Syberię. Mówiło się represjach ze strony hitlerowskich Niemiec – ale nie ZSRR. – Ludzie nie wiedzieli, ale byli ciekawi. Teraz raczej wszyscy znają historię – mówi L. Żukowska.
Choć – nie całą. – Zwykle pamięta się o wywózkach w lutym i czerwcu 1940 roku, w czasie wojny. Ale wielu z nas zostało wywiezionych później, już po wojnie. Było to pokłosie ataku ZSRR na Polskę z 17 września 1939 r. Ziemianie, osadnicy wojskowi na terenie Wileńszczyzny byli bardzo źle traktowani przez ówczesne władze – mówi Wiktor Jasiewicz. I opowiada, jak to było z jego rodziną, która musiała w dwie godziny opuścić swoje gospodarstwo (w tym dwa domy), na które pracowały całe pokolenia.
Historia jak z filmu
„Godzina druga w nocy. Nasza rodzina liczyła 9 osób, dzieci i rodzice. Można było zabrać ze sobą tylko to, co dało się spakować. Zabiło się jakąś kurę, wzięło trochę mięsa i chleba – jeśli był. A to był marzec, na wschodzie to jeszcze zima. Wieźli nas 2 godziny saniami, na dworzec w Bieniakoniach. Tam zapakowali nas do bydlęcych wagonów. Podróż na zesłanie trwała miesiąc. Ja miałem wtedy 3,5 roku, najmłodszy brat nieco ponad roczek. Najstarszy – 16 lat.
Jechaliśmy w bydlęcych wagonach, pustych. Miały zakratowane okienku u góry. Parę razy dziennie otwierały się drzwi, wrzucano coś do zjedzenia i dawano wrzątek, żeby zaparzyć kaszę czy mąkę. Czasami pociąg się zatrzymywał gdzieś w lesie – wtedy wynoszono osoby, które zmarły. Były to przeważnie dzieci, osoby starsze lub chore.
Trafiliśmy na osiedle baraków w Świrsku nad Angarą, już w azjatyckiej części ZSRR. Spędziliśmy tam prawie 7 lat. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy do miasteczka. Ojciec dostał nakaz pracy w hucie ołowiu, mama przede wszystkim zajmowała się dziećmi. Mamy bracia, którzy zostali na Wileńszczyźnie, byli kolejarzami i udawało im się przez kolegów przekazać nam paczki. Przeważnie była w nich słonina, mocno posolona, żeby się nie psuła.
Rodzina Jasiewiczów
Mama pakując się zabrała maszynę do szycia. Tato w wojsku wyuczył się zawodu krawca. Po przyjeździe uszył nam spodnie, koszule – bo to, co mieliśmy na sobie nadawało się tylko do spalenia.
Trafiliśmy o tyle dobrze, że mieliśmy w Świrsku szkołę. Choć na wszystko brakowało pieniędzy, rodzice dbali, żebyśmy mieli wszystko co potrzebne do szkoły. Wszyscy byliśmy dobrymi uczniami, brat Bernard był najlepszy w szkole, rodzice co semestr dostawali listy pochwalne.
Ojciec bardzo ciężko pracował w hucie, w systemie czterobrygadowym. Chodził do pracy 3 km w jedną stronę, latem nie było to takie uciążliwe, ale zimą temp. dochodziła do -40 st. C. Pamiętam, że w jednym roku było to nawet -56 st. C. Starsi bracia również ciężko pracowali przy spływie drzewa nad Angarą. Wyławiali i dźwigali ciężkie, mokre pnie drzew. Nie było żadnych maszyn.
Na Syberii urodziła się jedyna córeczka, Gienia, która zmarła w wieku 2 lat. Nie było desek, żeby zbić trumienkę, zrobiono ją ze skrzynek. Trudno było wykopać grób w zamarzniętej ziemi. Moja mama urodziła łącznie 11 dzieci. Była wspaniałą kobietą.
Trzeba podkreślić, że przeżyliśmy dlatego, że trzymaliśmy się razem. Starsi dbali o młodszych, było u nas niezwykłe braterstwo. Musieliśmy żyć zgodnie, mieszkaliśmy razem na powierzchni 30 mkw w 9 osób. Wiedzieliśmy, że od starszych braci zależy przeżycie. Nikt tak jak Bernard nie umiał zdobywać chleba.
Do dziś pamiętam smak i zapach jabłek – jedliśmy je raz czy dwa. Ratunkiem była cebula. To właśnie to warzywo nauczyli nas jeść rodzice.”
Antresola, stół i kurczaki
E. Jurczenko - szef słubickich Sybiraków
Jak wyglądało „mieszkanie” na Syberii? O swoich wspomnieniach opowiada Eugeniusz Jurczenko, obecny prezes słubickiego koła związku.
- Moja matula była ze wsi. Tato zrobił w baraku, w którym mieszkali antresolę, a na niej łóżko. Niżej stał stół. A pod stołem - mama kupiła skądś jajka i wylęgła kurczaki, nie wiem, jak jej się to udało. Wszystko w pomieszczeniu ok. 3 na 4 metry. Te kurczaki były później bardzo smaczne. Choć smród jaki był w domu to inna sprawa – wspomina prezes.
Nie wolno było wrócić
Sybiracy to w większości Polacy z Kresów Wschodnich, wywiezieni w latach 1940-56. Po powrocie z zesłania nie mogli wrócić do swoich domów, ponieważ znajdowały się one w Związku Radzieckim. A oni mieli wracać do ojczyzny, do Polski. Wielu z nich trafiło na zachód, ponieważ tu były pozostawione przez Niemców domy, całe wioski były puste.
Mapa wywózek Polaków
Choć, jak mówi L. Żukowska, a przykład jej rodzice wcale nie chcieli tu przyjeżdżać. – Nie mieliśmy wyboru, choć pamiętam, jak tato mówił, że stamtąd wysłali nas na Syberię, a stąd wygonią nas Niemcy… - wspomina.
Rodzice na Syberii dbali o to, żeby dzieci mówiły po polsku, choć wszędzie był rosyjski – w szkołach, urzędach, na podwórku. - Jak wbiegło się z podwórka, tata zwracał uwagę, jak mówimy. Miałyśmy książeczkę „Najsłodsze imię Jezus” i z niej uczyliśmy się języka polskiego – wyjaśnia L. Żukowska.
Uczcić rodziców i zmarłych Sybiraków
Dlatego niedawna uroczystość 30-lecia koła, ostatnia pewnie tak duża zorganizowana przez słubickich sybiraków, była dla nich również okazją do uczczenia rodziców i wyrażenia im wdzięczności za to, że ich rodzinom udało się przetrwać.
E. Jurczenko podkreśla, że Sybiracy chcą przekazywać swoje wspomnienia kolejnym pokoleniom. – Chcielibyśmy, aby żywe było zainteresowanie przeszłością, to są nasze korzenie, nasza niełatwa historia, o której młodsze pokolenie powinno pamiętać – podkreśla L. Żukowska.
Wystawę "Zesłani na Sybir" można oglądać w słubickiej bibliotece
Sybiracy prowadzili pogadanki we wszystkich szkołach w Słubicach, podstawowych i średnich, choć, jak przyznają w ostatnim czasie nie dostają już zaproszeń. A ich samych jest już coraz mniej i niedługo młodzież nie będzie miała okazji usłyszeć na żywo historii o wywózkach i życiu Polaków na dalekiej Syberii...