Od jednej z naszej internautek otrzymaliśmy opis sytuacji jaka miała miejsce 10 stycznia w szpitalu w Słubicach. Sytuacja była dramatyczna, chodziło o zdrowie kilkuletniego dziecka, które uderzyło głową o podłogę. Słubiczance pomogli dopiero lekarze z niemieckiej kliniki w Markendorfie dokąd udała się prywatnie. Poniżej treść apelu (pisownia oryginalna).
DROGI JURKU!!! KOCHANA ORKIESTRO ŚWIĄTECZNEJ POMOCY!
Zwracam się do CIEBIE Z WIELKI APELEM I PROŚBĄ by w trakcie kolejnej przyszłorocznej już zbiórki, zebrane pieniądze przeznaczyć na KURS UCZŁOWIECZAJĄCY DLA NASZYCH LEKARZY, NAUKĘ EMPATII, WALKĘ ZE ZNIECZULICĄ I OBOJĘTNOŚCIĄ, CHORYM SYSTEMEM ORAZ SZKOLENIA Z LUDZKIEGO PODEJŚCIA DO MAŁEGO PACJENTA I JEGO RODZICA.
W trakcie tegorocznego finału Orkiestry moja trzy i pół letnia Córeczka przewróciła się i uderzyła potylicą o podłogę. Krzycząc z bólu i przerażenia przestała na moment oddychać i straciła przytomność. Wezwałam karetkę, ale okazało się, iż szybciej „doślizgam się” (warunki drogowe były wtedy tragiczne – padał marznący deszcz) do oddalonego o kilkaset metrów od nas szpitala.
I tu zaczęła się moja, nie pierwsza zresztą, przygoda z polską „OPIEKĄ MEDYCZNĄ”. Po „ZBADANIU” mojej córki przez lekarza zostałam poinformowana, iż z racji braku chirurga dziecięcego w naszym „CUDOWNYM POWIATOWYM SZPITALIKU” mamy sobie jechać sprawdzić, czy nic mojemu dziecku nie jest do oddalonego o 80km Szpitala Wojewódzkiego. Na moje pytania, jak mam sobie sama poradzić (mąż wyjechał na parę dni, a ja zostałam z dwójką dzieci) po godzinie 21, przy temperaturze ok. -1°C i lodzie pokrywającym wszystko dookoła usłyszałam, że mogę obserwować dziecko w domu i jak coś się będzie działo, to wtedy jechać. Oni dają „SKIEROWANIE” i „UMYWAJĄ RĘCE, SĄ KRYCI”. Na prośbę o karetkę usłyszałam, że to nie ma sensu, bo karetka nas tam tylko dowiezie i zostawi, a dziecku pewnie i tak nic nie jest, „WIĘC BĘDĘ MUSIAŁA WRACAĆ O CZWARTEJ RANO TAKSÓWKĄ DO DOMU”.
Wyobraźcie sobie przerażenie matki, coraz mniej kontaktujące małe dziecko, perspektywę kilkugodzinnej jazdy z nim po lodzie w niedzielny zimowy wieczór. „DRODZY LEKARZE” - matka wie kiedy z jej dzieckiem dzieje się coś niedobrego. „DRODZY LEKARZE” - zaufajcie nam czasem i pomóżcie.
15km ode mnie pod Frankfurtem, po drugiej stronie świata, gdzie oblodzone drogi w niedzielne wieczory posypuje się solą, leży „NIEWIELKI KLINICZNY SZPITAL MARKENDORF”. W połowie drogi do niego maja córeczka zaczęła po raz pierwszy wymiotować. W szpitalu tym po raz pierwszy od czasu gdy jestem matką, dowiedziałam się, że można być w takiej sytuacji potraktowanym jak człowiek. Nie będę się tu wdawać w szczegóły medycznej opieki, wspaniałą młodą lekarkę, wezwanego neurologa, bo i polscy lekarze, których do tej pory spotykałam w większości rzeczywiście są rzetelni. Chodzi o CZŁOWIECZEŃSTWO, o całą masę mniej lub bardziej subtelnych różnic w traktowaniu nas przez lekarzy, którzy powinni się nami opiekować. Bo nie tylko o leczenie tu chodzi, a o uśmiech, łóżko obok dziecka, warunki nieurągające naszej godności. Ile już godzin „PRZESPAŁAM W SZPITALACH” na podłodzie pod łóżkiem mych dzieci – jeśli akurat było na niej odrobinę miejsca- standardem są raczej krzesła. Ile łez wylałam, bo żaden lekarz nie miał mnie czasu poinformować, co się dzieje z moim dzieckiem. Można by pomyśleć, że w Polsce jesteś rodzicu zbędnym śmieciem, który przeszkadza, a po drugiej stronie granicy, kwadrans od mojego domu, po prosu zaopiekowano się nami.
Jesteśmy już w domu, było to „tylko” klasyczne wstrząśnienie mózgu. Nie rozbiłyśmy się na żadnym z drzew w drodze do Szpitala Wojewódzkiego, moja córka nie zachłysnęła się wymiotując sama w fotelik, z tyłu samochodu…
Przejdzie mi pewnie za to słono zapłacić – w euro, ale było warto! Było warto uzyskać pomoc w piętnaście minut i poznać ten inny świat!
MATKA POLKA